Muzyczne Wygnanie, czyli jak to się robi na francuską modłę – recenzja „Exile on Main Street” Cz. IV

Ostatnia - najdłuższa część podróży z albumem Exile On Main St. 

Postawieni pod ścianą członkowie The Rolling Stones obrali, można by rzec, samobójczą drogę –
uczynili zwrot o 180 stopni i stworzyli muzykę, która z pozoru nijak się ma do ich wcześniejszej
twórczości. „Exile” to album bezbłędnie łączący w sobie nowatorstwo z tradycją. Zadziorność z
uległością. Przekorę młodzieńca z mądrością starca. Całość odbywa się na tyle subtelnie, że
niewprawne ucho dopiero z czasem to wychwyci.
Co więc kryje w sobie EoMS? Otwierający płytę drapieżny „Rocks Off” porywa słuchacza już od
pierwszego riffu. To opowieść człowieka zagubionego w świecie iluzji, gdzie odrobinę spełnienia
może dać tylko pospieszny stosunek seksualny, a niemy krzyk bohatera stanowi rozpaczliwą próbę
przeciwstawienia się odartej z uczuć egzystencji.

źródło: nme.com

Następnym utworem, żywo przywodzącym na myśl twórczość Little Richarda, jest „Rip This
Joint”. To szalony rocker, muzyczna podróż (lub raczej wyścig) amerykańskimi szosami, ale też
bunt, zadyma i walka o ocalenie duszy.
Chwilę ukojenia znajdziemy w hipnotycznym „Shake Your Hips” – jednym z dwóch obecnych na
płycie coverów legend czarnoskórej muzyki – piosence Slima Harpo, w której rozkołysany rytm
sekcji rytmicznej i stale powtarzany gitarowy riff wprowadzają słuchacza w trans i napełniają każdą
komórkę ciała pulsującym drżeniem.
Poczucie zagubienia i niemożność dotarcia do prawdy o świecie doskonale wyraża „Casino
Boogie”. W sytuacji, gdy bohater dochodzi do przekonania, że pieniądze i bezustanna zabawa
niewiele znaczą, ostatnią deską ratunku jest poddanie się fali goryczy, która (paradoksalnie!) może
przynieść oczyszczenie i przywrócić samoświadomość.
Decyzja o wyborze „Tumbling Dice” na pilotującego płytę singla była, jak się wydaje, słuszna.
Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z najbardziej „strawnym” utworem z całej osiemnastki, ale
też piosenką reprezentatywną dla luźnego klimatu „Exile”. Opowiada ona historię hazardzistyseksoholika,
który bez pamięci oddaje się zgubnemu nałogowi, jak gdyby los człowieka zależał od
wyniku karcianej gry. Nasuwają się skojarzenia z poszczególnymi członkami ekipy Stonesów oraz
ich (nomen omen) zagrywkami – czy to na samej płycie, gdzie następuje zespolenie artystów z ich
dziełem, czy też w prawdziwym życiu – a pamiętajmy, że w tamtym burzliwym okresie muzykom
bardzo łatwo było uciec w hazard, narkotyki i przygodny seks.
Na przekór panującym przed chwilą nastrojom zespół zaczyna grać kolejny utwór – „Sweet
Virginia” – w którym roztacza przed nami niemal sielankową wizję raju na ziemi. Kalifornijskie
słońce i pieszczone delikatnymi powiewami wiatru winnice stają się formą ucieczki od zimowej
chandry i pozwalają wynagrodzić nieobecność drugiego człowieka, przy którym lżej jest znosić
szarą codzienność.

źródło: nme.com

O ile na pierwszy rzut oka bohaterowi „Torn and Frayed” trudno się pozbierać i stawić czoło
słabości do używek, o tyle przykład niezłomności ludzkiego ducha znajdziemy w następującym
zaraz potem „Sweet Black Angel”. Aniołem, który w tej piosence dumnie rozpościera skrzydła, jest
czarnoskóra, amerykańska działaczka polityczna, Angela Davies. Dedykowany jej utwór to jeden z
nielicznych w dziejach The Stones przykładów zaangażowania zespołu w kwestie polityczne, a
jednocześnie hołd oddany tym, którzy pomimo fali krytyki oraz nienawiści ze strony pewnych grup
społecznych i politycznych potrafili znaleźć w sobie siłę do walki o równość i sprawiedliwość.
Niejako w zgodzie z klimatem wcześniejszego „Sweet Virginia” pozostaje rozpoczynający się
cudownie nastrojową partią pianina Nicky’ego Hopkinsa „Loving Cup”. Bohater utworu
prawdopodobnie spróbował w życiu wszystkiego, co dostępne człowiekowi. Mimo to ma poczucie
dotkliwego braku uczucia, więc obecność ukochanej kobiety i łyk z tytułowego pucharu miłości
wydaje się jedynym skutecznym lekarstwem na jego bolączki.
„Happy” to z kolei instrumentalny oraz wokalny popis Keitha Richardsa, wiecznego buntownika,
który nie wyobraża sobie spokojnej, uporządkowanej egzystencji w oparciu o sztywno ustalone
reguły. Podobnie, jak bohater poprzedniego utworu, jest spragniony miłości, gdyż już dawno temu
uświadomił sobie, że tylko ona uczyni go autentycznie szczęśliwym.
Rozbuchany i zawrotny klimat „Turd on the Run” oraz surowy i pełen zgrzytów nastrój „Ventilator
Blues” łączą się ze sobą, choć mamy tu do czynienia z piosenkami z dwóch różnych biegunów
muzycznej wędrówki. Duchota (w dosłownym i przenośnym znaczeniu) życia na wygnaniu
sprawia, że artysta faktycznie zaczyna czuć się jak gnojek: ograniczają go ciasne horyzonty
myślowe władz zdeterminowanych zaprowadzić porządek na swoich zasadach i za wszelką cenę
oraz nierzadko infantylne i bezmyślne otoczenie przypadkowych osób, które w dobrej zabawie i
beztrosce widzą osobliwy sens życia. Odpowiedź na pytanie, dokąd zaprowadzi ich taka postawa,
odsuwają na czas nieokreślony, bo przecież czasu mają w bród… Ale czy na pewno?

źródło: theguardian.com

Na płycie Stonesów z przełomu lat 60-tych i 70-tych ubiegłego wieku nie mogło zabraknąć
odniesień do religii, czego dowód znajdziemy w piosence „I Just Wanna See His Face”, chyba
najbardziej zadziwiającym utworze na całej płycie. To niemal plemienny rytuał pełen osobliwych
dźwięków, monotonnego śpiewu i wołania o zbawienie, które może zagwarantować jedynie osoba
Zbawiciela. Bohater utworu jawi się nam jako niewierny Tomasz, łaknący widoku Jezusa i jego
oczyszczającej mocy, a nie tylko do znudzenia powtarzanych pogłosek o jego obecności wśród
swoich. Aby umocnić swoją wiarę, potrzebuje namacalnego dowodu, co z kolei pozwoli mu w pełni
rozbudzić ukryte w swoim wnętrzu pokłady uczuć.
„Let It Loose” – być może najbardziej subtelna, a równocześnie pełna ożywczej energii ballada
Stonesów – stanowi znakomite połączenie muzyki soul i gospel. To głęboko poruszające wyznanie
człowieka, który zdaje sobie sprawę, że porwał się w życiu na zbyt wiele. Nie wierzy, że można
znaleźć ukojenie w miłości. Czuje się wyobcowany i nie odnajduje oparcia w innych ludziach, dla
których pozostaje kimś nieznajomym. Człowiek, który nie jest w stanie się określić, powinien, jego
zdaniem, odpuścić i popłynąć z prądem. Zdając się na przypadek, ma bowiem szansę dotrzeć do
prawdy o samym sobie.
Z nieco sennego odrętwienia w poszukiwaniu tego, co utracone, wyrywa nas potężne uderzenie
gitary, otwierające kolejny utwór : „All Down the Line”. Zespół nie ma tu żadnych oporów i
zgodnie z tytułem piosenki sunie po całości, bombardując słuchaczy gradem przeciąganych do
granic możliwości dźwięków, w których radość ze wspólnego grania daje muzykom kopa, by wzbić
się na jeszcze wyższy poziom. Eksplozja czystej, niczym nieskrępowanej energii pod koniec utworu
to najprawdziwszy, muzyczny orgazm. Chyba nie sposób bardziej odlecieć.
Drugim z obecnych na płycie coverów jest napisany przez giganta bluesa z Delty, Roberta
Johnsona, „Stop Breaking Down”. Interpretacja Stonesów różni się od oryginału: gitara slide Micka
T. oraz harmonijka Micka J. sprawiają, że utwór brzmi bardziej drapieżnie niż wersja Johnsona, a
pod sam koniec instrumenty muzyków raczą nas tak przenikliwymi dźwiękami, że zgodnie z
ostatnim wersem tekstu jesteśmy bliscy postradania zmysłów.

źródło: amazon.com


W twórczości zespołu niezmiennie odnajdujemy elementy „z życia wzięte”. Wiele piosenek
odzwierciedla stan ducha Stonesów i opowiada fragmenty ich historii, nierzadko doprawionych
emocjonalną mieszanką wspomnień, radości i żalu. „Shine a Light” to rzekomo utwór poświęcony
nieżyjącemu Brianowi Jonesowi, opowieść o wraku człowieka złamanego przez życie i
opuszczonego przez fałszywych przyjaciół, który stracił poczucie rzeczywistości. (Nie trzeba wiele
wysiłku, by w takim nieszczęśniku znaleźć podobieństwa do Keitha Richardsa, zmagającego się w
tamtym czasie z uzależnieniem od heroiny oraz zgrają mniej lub bardziej przypadkowych
„znajomych”.) Po raz kolejny pomoc może przyjść z góry: jeśli dobry Bóg zechce oświecić
zbłąkanego człowieka, wówczas ten zdoła stawić czoło wszelkim przeciwnościom i wyjdzie na
prostą.
Album kończy niezwykle gniewny w warstwie tekstowej „Soul Survivor”. Stanowi gorzkie
podsumowanie trudów, jakie napotkał na swej drodze bohater utworu, a których źródłem były
działania jego apodyktycznego druha. Analogia do relacji łączących Jaggera i Richardsa w czasie
ich pobytu we Francji jest aż nazbyt widoczna. Słuchając wersów o wzburzonym morzu, bandzie
rzezimieszków i pokładowym buncie, dochodzimy do wniosku, że mitologizacja okoliczności
powstania „Exile” służyła wszystkiemu poza oddaniem stanu faktycznego. Trudno oprzeć się
wrażeniu, że w ostatnim utworze z płyty muzycy rozliczają się z pełną wrażeń, ale w gruncie rzeczy
potwornie trudną przeszłością, do której nie mają zamiaru wracać. To również symboliczny koniec
ich Wygnania. EoMS był ich przepustką do świata, z którym rok wcześniej musieli się pożegnać.
Zaczynał się nowy rozdział…

źródło: picplick.com


***

Na koniec wypada jeszcze zapytać, co sprawiło, że „Exile” stał się albumem kultowym, mimo iż
bezpośrednio po jego wydaniu opinie krytyków były – delikatnie rzecz biorąc – dalekie od
optymistycznych?
Odpowiedź jest prosta: EoMS pozostaje aktem wielkiej, artystycznej odwagi – obnażeniem dotąd
niepokornej, rockowej duszy bez liczenia się z konsekwencjami – a także zwierciadłem nastrojów,
jakie towarzyszyły pięciu angielskim muzykom przebywającym z dala od tego, co uważali za
swoje, traktowali jako rzecz daną i niezmienną oraz gwarancję własnej tożsamości. Przymusowe
wygnanie przewróciło ich pewność siebie do góry nogami. Zburzyło latami konstruowaną fasadę
wolności i niezależności, pod którą tak naprawdę kryło się poczucie alienacji. Nie ulega
wątpliwości, że pytanie o to, jakie elementy nadają sens życiu człowieka świadomego przestrzeni,
w której funkcjonuje, wielokrotnie pojawiało się w głowach Micka Jaggera, Keitha Richardsa,
Micka Taylora, Charliego Wattsa i Billa Wymana. „Exile on Main Street” stanowi dojrzałą i
satysfakcjonującą próbę odpowiedzi na nie, nawet jeśli prawda dokonanego odkrycia okazuje się
bolesna i nie pozwala o sobie zapomnieć.
Tym, co moim zdaniem czyni EoMS tak wyjątkową płytą, jest przede wszystkim jej szczerość –
coś, czego w późniejszej twórczości Stonesów zaczęło brakować. To album, za sprawą którego
legendarni artyści, żyjący w na pozór innym świecie niż my, stają się nam bliscy, bo ich radości i
troski nie odbiegają od tych, jakie są naszym udziałem. Być może właśnie to sprawia, że niektóre
dzieła sztuki (oraz ich twórcy) przemawiają do nas silniej niż inne?

Koniec 

Jeszcze raz, dziękuje Jarskiemu, za udostępnienie tego wspaniałego artykułu. 

Komentarze