Muzyczne Wygnanie, czyli jak to się robi na francuską modłę – recenzja „Exile on Main Street” Cz.III

źródło: turcheseart.com


EoMS ukazał się jako dwupłytowy album z osiemnastoma piosenkami. Jego zawartość tworzą utwory utrzymane w stylu rockandrollowym („Rip This Joint”), rockowym („Rocks Off”, „All
Down the Line”), bluesowym („Stop Breaking Down”), country (“Sweet Virginia”) i soul (“Let It
Loose”, “Shine a Light”) oraz takie, które na pierwszy rzut oka trudno sklasyfikować („Turd on the
Run”, „I Just Wanna See His Face”). Właśnie ta różnorodność sprawia, że „Exile” posiada
niepowtarzalny charakter, dodatkowo wsparty niespotykanym w dziejach zespołu projektem
graficznym okładki, której autorem był amerykański fotograf szwajcarskiego pochodzenia, Robert
Frank. Z drugiej strony bogactwo prezentacji oraz struktura albumu czyni z niego dzieło trudne w
odbiorze: momentami olśniewające wyrazistością i dynamiką interpretacji, innym razem porażające
kompozycyjnym rozgardiaszem.

źródło: newsok.com
Rzut oka na okładkę pozwala stwierdzić, że mamy do czynienia z czymś niesztampowym. Widzimy
kolaż, na który składają się czarno-białe wizerunki wielu osób: artystów cyrkowych, karłowatych
postaci, Indianina i tancerki, mężczyzn we frakach... Wydaje się, że tych ludzi nic nie łączy, a mimo
to wyczuwamy, że ich obecność w takim zestawieniu jest nieprzypadkowa. Oto mamy przed sobą
grono dziwaków o zagadkowym wyrazie twarzy, postaci odarte z przeciętności, której miejsce
zajmuje sztucznie przywołana beztroska, ludzi zdeformowanych fizycznie bądź psychicznie. To
karawana cudaków w pełni świadomych swojej odmienności, jednak niezdolnych się jej wyprzeć;
bezwzględne oko kamery już ich bowiem zaszufladkowało. W ich postawie pozornie nie
znajdziemy niczego alarmującego. Ich życie (a przynajmniej ten jego urywek, który został
utrwalony na taśmie) tworzą pozory wewnętrznej równowagi, lecz wystarczy dłuższe spojrzenie na
ich twarze, by dostrzec głęboko ukryte poczucie niepewności i wyobcowania. To postaci uwięzione
w klatkach cudzych wyobrażeń, pogrążone we mgle własnej, nieokreślonej tęsknoty za czymś, co
już dawno ich ominęło i czego nie sposób odzyskać. To ludzie tacy jak my, a równocześnie zupełnie
od nas różni.

źródło: garyrocks.wordpress.com
Treść okładki współgra z wypisanym na niej tytułem albumu oraz idealnie oddaje nastroje ówcześnie panujące w ekipie Stonesów. Angielski Exile on Main Street to przecież Wygnaniec na ul. Głównej – samotnik i banita zmuszony znosić spojrzenia mieszkańców obcego miasta, którego ulice przemierza w stanie niepewności, gdyż nie potrafi powiedzieć, czy obrany przezeń kierunek doprowadzi go na obrzeża, gdzie będzie mógł uchronić się przed oczyma ciekawskich. Bohaterem płyty jest zagubiony i bezradny człowiek znajdujący się w centrum zainteresowania tych, z którymi nie może nawiązać porozumienia, bo ich codzienne problemy znacząco odbiegają od tego, co trapi jego duszę – wykorzeniony i nieokreślony w świecie, który wymaga od niego pełnej samoświadomości. A o tę właśnie najtrudniej.
Jak Stonesi czuli się na obczyźnie? – oto pytanie, które trzeba zadać, by zrozumieć, o co chodzi „z
tym całym Exile”. Krótko po ukazaniu się albumu nie brakowało skrajnie krytycznych opinii wobec
kierunku, jaki obrał zespół. Wielu ludzi podzielało zdanie, że nowa płyta Stonesów to przydługi
zestaw przypadkowo dobranych utworów, dzieło pozbawione wyrazu, miejscami mroczne, mętne i
niedopowiedziane, będące totalnym zaprzeczeniem twórczości zespołu z wcześniejszych trzech lat.
W sytuacji, gdy na płycie zabrakło wyraźnie przebojowych utworów (i rzeczywiście: nie
znajdziemy tu rzeczy, które mogłyby konkurować z takimi hitami jak „Jumpin’ Jack Flash”,
„Honky Tonk Women”, „Brown Sugar” czy „Wild Horses”), przeciętny odbiorca muzyki The
Stones mógł się czuć rozczarowany. Ba, może nawet oszukany! „Nie tego się spodziewałem…”
„Zawiodłam się na was, panowie…”.

źródło: wolfgangs.com
No właśnie: klasyczny przykład etykietowania. Nieodłącznym elementem ludzkiej natury jest
obiektywizacja odczuć, czyli sprowadzanie wszelkiej działalności ludzkiej do „wspólnego
mianownika”. Przyzwyczajeni do określonego modelu, który się sprawdził, wnioskujemy, iż winien
on stanowić pewien niezmienny wzorzec, który daje nam bezpieczną przestrzeń myślenia i
działania, ale jest to w gruncie rzeczy obszar zamknięty. Wykraczanie poza jego ramy przyjmowane
jest z niechęcią, a nawet wrogością, gdyż prowadzi do powstania nowej wartości, której charakter
siłą rzeczy odbiega od przyjętej przez nas normy. W rezultacie dochodzi do klasycznego konfliktu
starego z nowym, co na gruncie ideologicznych różnic musi wywołać z jednej strony sprzeciw
zwolenników ustalonego porządku, a z drugiej gorącą aprobatę entuzjastów nieznanych dotąd idei.
Nagrywając i wydając „Exile on Main St.”, Stonesi doskonale wiedzieli, w co się pakują. Materiał,
który znalazł się na ich płytach w okresie od 1968 do 1971 roku włącznie, to bez wątpienia
arcydzieła muzyki popularnej. To również – z czego zapewne nie zdawano sobie wówczas sprawy,
bo któż jest w stanie przewidzieć, co przyniesie przyszłość? – wysoko postawiona poprzeczka.
Przystępując do tworzenia kolejnego longplaya, zespół musiał stawić czoło wypracowanemu
wcześniej modelowi. Aby wyjść z tego starcia obronną ręką, należało co najmniej utrzymać
dotychczasowy poziom. Obniżenie lotów groziło utratą zaufania fanów, a być może nawet
spadkiem wiary we własne możliwości i sens dalszej działalności – pamiętajmy o tym, że na
początku lat 70-tych ubiegłego wieku opinia publiczna z chęcią wysłałaby swoich niedawnych
(anty)bohaterów na przedwczesną emeryturę. Rozpad zespołu The Beatles wróżył daleko idące
zmiany na scenie muzycznej. „Czy Stonesi, The Who, Hendrix, The Doors, Dylan i wielu innych
powinno nadal tworzyć? Czy są nam jeszcze potrzebni?”

Ciąg dalszy nastąpi...

Komentarze